Nowy przedmiot, który miał uczyć młodych ludzi świadomego podejścia do zdrowia i relacji, zderzył się z masową falą rezygnacji. W samej Warszawie z edukacji zdrowotnej wypisało się blisko 100 tysięcy uczniów – liczba, która wywołuje więcej pytań niż odpowiedzi.
Edukacja zdrowotna w odwrocie
MEN przedstawiało edukację zdrowotną jako narzędzie ochrony młodzieży przed współczesnymi zagrożeniami – coś na kształt „szczepionki wiedzy”. Jednak dane z Warszawy pokazują, że ten projekt nie zyskał zaufania rodziców ani uczniów. Według informacji z ratusza, zajęć nie będzie uczęszczać 51,2 tysiąca uczniów szkół podstawowych i 47,9 tysiąca ze szkół ponadpodstawowych. W przeliczeniu oznacza to, że z przedmiotu zrezygnowało aż 86 procent młodzieży w szkołach średnich i 57 procent w podstawówkach.
Taki wynik trudno zbagatelizować – to nie tylko liczby, lecz także wyraźny sygnał społeczny. Przedmiot, który miał być nowoczesny i otwarty, stał się symbolem napięcia między intencją a odbiorem.
MEN tłumaczy, minister unika słowa „porażka”
Barbara Nowacka, pytana o skalę rezygnacji, nie mówi o niepowodzeniu. Podkreśla, że ministerstwo przygotowało „bardzo dobrą podstawę programową bardzo potrzebnego przedmiotu”. Tyle że dobra wola resortu nie przekłada się na zainteresowanie uczniów. Minister wskazuje, że głównym powodem rezygnacji nie jest sprzeciw wobec treści, lecz fakt, iż edukacja zdrowotna ma charakter nieobowiązkowy.
Trudno jednak nie zauważyć szerszego kontekstu – wokół przedmiotu od początku narastały emocje. Kościół ostrzegał przed „systemową deprawacją”, a część rodziców obawiała się ideologizacji. Efekt? Zajęcia, które miały otwierać młodych ludzi na rozmowę o zdrowiu, psychice i relacjach, pozostały puste. W pewnym sensie to ironia losu – bo właśnie rozmowy, których brakuje w szkołach, ten przedmiot miał przecież uczyć.