Nowy przedmiot, który miał nauczyć młodych ludzi świadomego dbania o ciało i psychikę, spotkał się z falą rezygnacji. W wielu miastach większość uczniów nie pojawi się na lekcjach edukacji zdrowotnej, choć to właśnie oni mieli być jej głównymi beneficjentami. Wstępne dane z największych ośrodków pokazują, że projekt, który miał połączyć wychowanie, profilaktykę i odpowiedzialność, utknął między polityką a społecznym sceptycyzmem.

Rezygnacja zamiast ciekawości

W Warszawie z zajęć wypisało się ponad 86 proc. uczniów szkół ponadpodstawowych, a w szkołach podstawowych – 57 proc. W Krakowie nie pójdzie na nie dwie trzecie uczniów, w Rzeszowie aż 81 proc.. W Kielcach, Łodzi czy Olsztynie skala rezygnacji wygląda podobnie. Dane z poszczególnych placówek pokazują przy tym ogromne różnice – w jednych szkołach nie ma chętnych wcale, w innych frekwencja sięga stu procent. Dyrektorzy przyznają, że o decyzjach rodziców częściej decydował medialny szum niż znajomość programu.

Dobry pomysł w złym momencie

Wielu nauczycieli zwraca uwagę, że zły PR przedmiotu i niejasność jego założeń podważyły zaufanie do całej inicjatywy. Część rodziców obawiała się, że lekcje poprowadzą osoby bez odpowiednich kwalifikacji, inni po prostu nie chcieli wydłużać pobytu dziecka w szkole. W efekcie w niektórych regionach – jak Podhale – zajęcia będą się odbywać dla jednego ucznia, a w większości szkół średnich znikną całkowicie. Jedynie w województwie opolskim sytuacja wygląda nieco lepiej: około 60 proc. uczniów zadeklarowało udział, co i tak trudno uznać za sukces.

Między ideą a rzeczywistością

Edukacja zdrowotna miała być lekcją o wartościach, psychice i odpowiedzialności. Tymczasem stała się testem społecznego zaufania do szkoły – testem, który system właśnie oblał. Warto zadać pytanie, czy problemem był sam przedmiot, czy raczej sposób, w jaki próbowano go wprowadzić.